Biedny, kto gwiazd nie widzi bez uderzenia w zęby
Faza
pierwsza jest obserwacją, wyręczeniem w dopiciu prawie pełnego piwa
jednego z tych urżniętych mężczyzn w wieku bardzo średnim, obraniem
celu. Selekcja jest ścisła, ofiara musi być pijana, ale nie agresywna,
niekoniecznie atrakcyjna, ale i nie odrzucająco zaniedbana. Przede
wszystkim jednak winna chować swoje skarby wyraźnie do precyzyjnie
obranych kieszeni. Najdogodniejsza jest tylna spodni, przednia dostarcza
nadmiernej dawki adrenaliny, która nierzadko nie pozwala na zapanowanie
nad zdradliwie przyśpieszonym biciem serca. Równie poręczne są
wewnętrzne kurtki, przy zewnętrznych odpuszcza niemal zawsze, te
poważnie rozleniwiają ambicję. Toreb i plecaków również nie tyka - zbyt
wielka przepaść między poziomem frajdy i trudności. Nietrzeźwi panowie
zapominają o nich z zadziwiającą systematycznością.
Faza
druga to oblężenie. Mężczyzn, których wybiera, cechuje przekonanie, że
gdziekolwiek by się nie pojawili, są królami towarzystwa, żegnają się ze
znajomymi długo i demonstracyjnie, dosadnie dają im do zrozumienia, że
skoro opuszczają lokal, ten przestaje być miejscem godnym przebywania.
Ważne, by wychodzili samotnie.
Dzisiejszy
tak właśnie zrobi, Kyle widzi to po twarzach jego towarzyszy, czują do
niego niechęć, ale bojaźliwy szacunek, jakim go darzą, nie pozwala im
wyrazić tego wprost. Poczują ulgę, atmosfera rozluźni się, kiedy
odejdzie. Właśnie ta wiedza powinna zmusić go do zaprzestania akcji,
znalezienia innego frajera. Jakże jednak mógłby to zrobić, kiedy
jednocześnie tak rozkosznie podnosi poprzeczkę?
Wyprzedza
go o trzydzieści sekund, dogodniej jest przypuścić szarżę z
zaskoczenia, aniżeli dogonić, ryzykując, że zdradzi go odgłos kroków.
Tylko pojawia się na horyzoncie, zwinne palce już wsuwają się pod poły
kurtki, muskają materiał koszulki na nadto wzdętym brzuchu, po bokach,
na plecach, szorstki jeans okalający pośladki.
-
Cześć, piękny. Obciągnąć ci za dwieście funtów? - szepcze mrukliwie
gdzieś w okolicy cudzego podbródka, jak gdyby szeptał serenadę
najczulszych słów, to z reguły pozwala nieznajomemu jeszcze przez kilka
sekund ignorować niebotyczność podanej sumy. I rzeczywiście, ten
rozbiera go zamglonym spojrzeniem, akcentując je rozlazłym, pijackim
uśmiechem. Kyle nawet nie liczył na eksplozję homofobicznej furii, choć
typ wygląda, jak gdyby właśnie urwał się z kibolskiej ustawki. Tą
odstręczającą parabolą warg częstuje go dzisiaj nie po raz pierwszy.
Mijają
sekundy, niecierpliwi się. Cel został osiągnięty, telefon i portfel już
tkwią szczelnie przyklejone do jego skóry w rękawach bluzy, a pijaczek
nadal nie krytykuje stawki. Wycofuje się. Pozwala sobie na krótki,
szyderczy wyraz twarz, kiedy okazuje się ciut za szybki dla urżniętej
dłoni, która próbuje go zatrzymać. To błąd. Niepierwszy. Wtedy czas się
zatrzymuje, Kyle skupia uwagę na tych palcach, światło ulicznej latarni
pada wprost na nie niby w jakiejś kiczowatej szkolnej sztuce, knykcie
zdobi akronim ACAB, wie, co to znaczy. All Coppers Are Bastards. Irlandzka mafia. Odór żadnego gówna, w które kiedykolwiek wdepnął, nie niósł się tak intensywnie.
Trzecia faza: uskutecznienie odwrotu. Tej nocy fazy trzeciej nie będzie.
-
Dokąd ci teraz tak śpieszno, kwiatuszku? - odzywa się wreszcie już nie
ofiara i Bodsworthowi wcale nie jest do śmiechu, że układ sił zmienił
się tak szybko. Wciąż jednak jest tym, którego motoryczność nie
ogranicza ilość promili we krwi, robi kolejny krok w tył, następny i oto
uderza plecami o ciało nowego bohatera tej rozgrywki. Zostaje brutalnie
złapany za ramię, zamiera.
Ty idioto. Ty cholerny, łapczywy idioto. Widziałeś, skąd zawinąć telefon, bo wyciągnął go, żeby zadzwonić po kumpla.
- Gnojek chciał dwieście funtów za loda, ogarniacie? - Ogarniacie.
Kategoria gramatyczna nie niesie dla niego w tym momencie żadnej
informacji, spanikowany mózg poszukuje alternatywy dla finału wieczoru,
jaki zakłada teraz: w piachu, trzy metry pod ziemią. Skupienie spowalnia
otoczenie i wyostrza zmysły, odbiera wszystko wyraźniej. Oddech
przesiąknięty odorem fastfoodu drażniący ucho i szyję, triumfalny
uśmiech pijanego, odgłosy ruchu ulicznego zaledwie kilkadziesiąt metrów
dalej, ten żelazny uścisk na ramieniu, gładką powierzchnię telefonu na
skórze, szorstką często używanego portfela, chłodny, wczesnowiosenny
wiatr na twarz, spięcie całego ciała. Potem wszystko nagle przyspiesza.
-
Tak się wysoko cenisz, słońce? Zobaczymy na co cię... - Przerywa mu
kyleowa pięść posłana na spotkanie z nosem, uścisk słabnie, on wyrywa
się, mija go i zamiera w bezruchu, bo metr dalej stoi kolejny napastnik.
Ogarniacie.
-
Mały skurwiel - pada gdzieś za nim, ale jest, jak gdyby słowa te
zostały wypowiedziane w zupełnie innym wymiarze. Nie ma zbyt wielkiego
pola manewru, może spróbować przedrzeć się przez gęste krzaki na lewo od
nich, które bez wątpienia go spowolnią lub wspiąć się na płot
odgradzający ich zapewne od tyłów pubu, gdzie prawdopodobnie znalazłby
się w potrzasku. Mierząc się na spojrzenia z parą jasnych oczu, których
wyrazu nie umie ująć w słowa, a który mimo to nie przypada mu do gustu,
obiera najbardziej lekkomyślną taktykę. Naciera. Wymierza kopnięcie
gdzieś w okolice żołądka, ale olbrzym okazuje się znacznie szybszy, niż
przypuszczał, uchyla się i chwyta go za kostkę. Tylko go to nakręca, z
półobrotu uderza pięścią w cudzy policzek, również źle, celował w oko.
Uchyla się przed ciosem w jego własne i nosi się z zamiarem zadania
kolejnego, ale tamten ma przewagę, ciągle trzyma jego nogę. Szarpie,
Kyle chwieje się, nagle jest wolny i co z tego, kiedy już zostaje
złapany za materiał bluzy na torsie i przyciągnięty w kierunku agresora.
-
Nie szarp się, kociaku, bo będziemy ci musieli zrobić krzywdę. - Gdyby
umiał spodziewać się teraz czegokolwiek, założyłby ton drwiący,
tymczasem głos przybiera formę kurtuazyjnego ostrzeżenia, rozwściecza,
bo namiętnie łączy się w parę z nieuświadomionym pobłażaniem. Pluje mu w
twarz, uderza z główki w nos, już przygotowując się na siłową
odpowiedź. Zamiast tego zostaje popchnięty w tył, znów chwieje się
irytująco niezdarnie, robi obrót wokół własnej osi. Jest otoczony.
Potrafi
obronić się przed trzema pierwszymi ciosami, potem te zaczynają padać
ze wszystkich stron i może jedynie próbować kulić się lub chronić
przedramionami to bardziej czułe miejsca. Ale krew i tak bucha fontanną z
nosa, niejednokrotnie przecięta warga piecze, jednego oka nie umie już
otworzyć. Najbardziej jednak doskwierają żebra, któreś z uderzeń odbiera
mu oddech, nie umie nawet określić, czy była to pięść czy może noga, na
moment nabiera przekonania, że to się zaraz skończy, bo się udusi.
Śmierć jednak nie przynosi ulgi, bo nie przychodzi wcale, na powrót
potrafi wypełnić płuca powietrzem, choć wydaje przy tym niepokojący
charkot. Nawet wtedy nie dają mu chwili wytchnienia, kolejne ciosy
rzucają nim jak szmacianą lalką, ustają dopiero, kiedy potyka się i
upada. Natychmiast stara się nieporadnie wstać, zostaje jednak
przytrzymany na poziomie kolan. Jeszcze zanim podnosi głowę, rozumie
dlaczego.
Wie,
że jest gejem od piątego roku życia i to pierwszy raz, kiedy mdli go na
widok członka w pełnym wzwodzie. Ktoś szarpie go za włosy i przyciąga
do tego szkaradztwa. Zapiera się.
-
Spróbuj mi wcisnąć ten żart do ust, tłusta świnio, a ci go odgryzę -
warczy przez zaciśnięte zęby, kiedy główka męskości po raz pierwszy
napiera na jego wargi i momentalnie czuje, jak w dłoń natrętnie
tarmoszącą rudawe pukle wstępuje zwątpienie. Podnosi wzrok i widzi, że
to ten pierwszy, pijany. Szef. Nie dostaje czasu na więcej refleksji,
zostaje grzmotnięty w twarz z siłą, której nie poczuł nigdy wcześniej.
Dałby sobie rękę uciąć, że jego mózg właśnie okręcił się wokół własnej
osi, tamten coś mówi, ale Kyle nie słyszy, dzwoni mu w uszach i na
moment ciemnieje przed oczami. Kiedy odzyskuje zdolność widzenia,
właśnie zostaje pchnięty na ziemię. Wpada w popłoch, stara się podnieść,
ale płaska, gumowa podeszwa trampek ślizga się na bruku, pozostaje więc
jedynie walczyć, szarpać się, uderzać, wije się i rzuca, możliwości
jednak kurczą się znacząco, kiedy udaje mu (im?) się przycisnąć go
brzuchem do jezdni. Naprzykrza mu się jedna, absurdalna myśl, gdzie jest ten cholerny pies, a potem kolejna, gotowa rozbawić go do łez. Trzymaj spodnie. Nie
śmieje się, podąża za nią, kurczowo zaciska palce na krawędziach jeansu
i dokładnie wtedy uświadamia sobie, że ktoś w którymś momencie odpiął
guzik, sprawa jest przegrana, nie zdoła utrzymać materiału na tyłku.
Ćwierć sekundy później już go na nim nie ma.
Wydaje z siebie przerażający dźwięk, skowyt właśnie uświadomionej porażki i nie mieszczącej się w granicach żadnej normy bezradności. Zagryza wargę i postanawia, że nie spłodzi żadnego odgłosu więcej. Niemal łamie to przyrzeczenie w kolejnej chwili, kiedy przygniata go ciężar cudzego ciała. Uderza łokciem, nieważne w co, próbuje kopnąć, ale pozostali zaraz przytrzymują jego kończyny. Własna, sflaczała męskość przytula się do bruku, cudza ociera się o jego pośladki, ucieka biodrami w bok, ale nie ma ratunku. Wdziera się w niego, rozrywa od środka, Kyle wbija zęby w usta z taką siłą, że niedaleko mu do ich odgryzienia. Ból jest ogromny, znacznie większy, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać, gorsza od niego samego okazuje się tylko systematyczność, z jaką się powtarza. Z trzecim, czwartym pchnięciem powinien się już przyzwyczaić, tymczasem wydaje mu się, że każde kolejne rozerwie go na pół. Uświadamia sobie, że cały jest spięty, bo nadal próbuje wyszarpnąć z uścisku nogi, ręce, włosy, uciec spod napastującego ciała, nie dopuścić go do siebie, że to źle, bo przez to jest ciaśniejszy i tym samym dostarcza gwałcącemu większej przyjemności; rozluźnia się momentalnie, ale nie ma to już żadnego znaczenia - tamten wysuwa się z niego, plamiąc nasieniem pośladki i plecy.
Ciężar i dłoń we włosach znikają. Przytula czoło do bruku i mamrocze do siebie niezrozumiale, że nie było tak źle, nie było tak źle, wszystko w porządku, ale właśnie kiedy to mówi, pojmuje, że cierpienie okazało się tak dojmujące, ponieważ ktoś właśnie strzaskał w pył jego godność. Tę szczelnie unerwioną godność, której nie sprzedał ani nie oddał nikomu, kiedy wydawało się, że jest najgorzej, kiedy on nie miał co żreć, pies nie miał co żreć, nie było dachu nad głową, ani perspektyw na niedaleką zmianę takiego stanu rzeczy. A teraz nagle leży na środku ciemnej uliczki, pobity, zgwałcony, upaprany w cudzej spermie, choć ta noc nie miała różnić się od setek poprzednich zupełnie niczym.
Stara się podnieść z tej nieznośnie upokarzającej pozycji, ale nadal jest trzymany. Tym razem nie rozumie. Dopiero, kiedy przygniata go kolejne, trochę lżejsze ciało, dociera do niego, że to nie koniec przykrości. Że wezmą go wszyscy trzej.
Znów wpada w popłoch, tym razem o jeszcze większej sile, choć nie ma pojęcia, skąd ją jeszcze z siebie bierze. Szarpie się jak opętany, próbuje się podnieść i jednocześnie bić, w końcu udaje mu się wyrżnąć głową w cudzą i już, już wyślizguje się z uścisku, do połowy wyczołguje spod tłamszącego ciężaru, kiedy drogę zastępuje mu para wojskowych butów. Podnosi wzrok. Ten wysoki, jasnooki.
- Mały skurwiel. - Déjà vu, przynajmniej do momentu, w którym fastfoodowy oddech nie okazuje się teraz na tyle przytomny, by nie roztkliwiać się nad otrzymanymi obrażeniami. Ściąga go z powrotem pod siebie za materiał bluzy, po czym chwyta włosy i w celu ujarzmienia tej szamotaniny uderza jego głową o bruk. Nawet nie zdąża pomyśleć, że oto pękła mu czaszka. Traci przytomność.
Czuje
na policzku delikatny dotyk cudzej dłoni i myśli, że to się skończyło.
Nie wie dokładnie co, dopóki nie otwiera oczu (a konkretniej jednego -
tego, którego nie blokuje opuchlizna), nie przychodzą ból oraz
wspomnienia i nie widzi ostrzyżonej na jeża głowy i tych cholernie
jasnych tęczówek.
- Masz kurwa szczęście. Żyje.
- Obaj wiemy, że martwego też byś przeleciał. Przestań się roztkliwiać i zabieraj się do roboty, bo stary już przysnął na krawężniku.
- Nie - mówi Kyle, a może tylko wydaje mu się, że to robi, bo żaden z tamtych nie reaguje na tę mierną próbę protestu. Wysoki nadal go głaszcze, jednocześnie jednak rozchylając nogi i wchodząc w niego. Dopiero zauważa, że zmienił pozycję, że leży na plecach, a facetowi z cuchnącym oddechem jego nieprzytomność bynajmniej nie przeszkodziła w wytrysku, oblepiającym teraz i uda. I wszystko znowu się powtarza, sztywny członek rozrywa od wewnątrz, a on nawet sprzeciwiać się już nie umie, tylko podryguje komicznie w rytm kolejnych pchnięć, wpatrzony w te stalowoszare oczy. I oto pojmuje, czym jest ten wyraz, który widział, kiedy jeszcze spodnie miał na swoim miejscu, a który tak go odstręcza: obrzydliwą mieszanką litości, współczucia oraz wyrzutów sumienia. Wprawia go w furię, zaciska w pięść zesztywniałe palce, uderza, ale cios jest śmiesznie słaby, ledwie łaskocze tamtego po wardze, Kyle zaciska więc rękę na jego kurtce, próbuje odepchnąć, co kończy się jedynie żałosnym szarpnięciem. To okazuje się najgorsze: poniżany i gwałcony nie ma w sobie wystarczająco wiele energii do walki, nie potrafi jasno wyrazić swojego sprzeciwu i odniesiony uszczerbek na zdrowiu nie może być żadnym wytłumaczeniem, przybija tym gwóźdź do trumny swojej dumy. Nie umie nawet czerpać satysfakcji z faktu, że agresor ma problemy z dojściem; że nie chce mu dłużej patrzeć w oczy i chowa twarz w jego włosy; że dodatkowo stymuluje się ich zapachem, dotykiem jego torsu, męskości, pośladków i że nie daje to żadnego skutku. Jest bardzo bliski poddania się.
Ale wtedy padają te słowa.
- Popatrz, popatrz, chyba mu się spodobałeś, nawet się nie szarpie.
Nie. Nie podoba mi się.
Wszystko przyspiesza.
- Zepsułeś nastrój, mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny.
Chłód metalowej rękojeści noża, zniknięcie ciała nad nim, a potem pojawienie się innego. Charakterystyczny dźwięk psich pazurów chroboczących w biegu o jezdnię. Fastfoodowy oddech. Ułamek sekundy na zarejestrowanie po raz pierwszy końskiej twarzy otoczonej brudnymi, długimi włosami. A potem wbicie ostrza w całości w tętnicę szyjną i wyciągnięcie go z wprawą zawodowego mordercy, chociaż zabija po raz pierwszy. Warknięcie psa, krzyki ludzi, tryśnięcie krwi, ciężar trupa.
Kyle oddycha ciężko, chrypliwie i nie rozumie, jakim sposobem pozostali dwaj dają mu jeszcze to prawo. Opiera dłonie po bokach martwego, z jednej strony czuje coś twardego, stara się go zepchnąć, bezskutecznie. Odchyla głowę w tył, widzi owczarka niemieckiego wgryzionego w krocze pijanego, obok ten wysoki. Broń. Celuje w psa. Ponownie przesuwa opuszkami palców w miejscu, w którym wyczuł zgrubienie. Pistolet. Wyciąga, odbezpiecza instynktownie, bo i tego nie robił nigdy wcześniej. Wymierza, dłoń mu drży, strzela. Mężczyzna chwieje się, chwyta za ramię, odwraca się, rejestruje martwego kolegę. Kopie Bękarta, zgarnia nietrzeźwego i już ich nie ma.
Tak po prostu.
Ćwierć sekundy później już go na nim nie ma.
Wydaje z siebie przerażający dźwięk, skowyt właśnie uświadomionej porażki i nie mieszczącej się w granicach żadnej normy bezradności. Zagryza wargę i postanawia, że nie spłodzi żadnego odgłosu więcej. Niemal łamie to przyrzeczenie w kolejnej chwili, kiedy przygniata go ciężar cudzego ciała. Uderza łokciem, nieważne w co, próbuje kopnąć, ale pozostali zaraz przytrzymują jego kończyny. Własna, sflaczała męskość przytula się do bruku, cudza ociera się o jego pośladki, ucieka biodrami w bok, ale nie ma ratunku. Wdziera się w niego, rozrywa od środka, Kyle wbija zęby w usta z taką siłą, że niedaleko mu do ich odgryzienia. Ból jest ogromny, znacznie większy, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać, gorsza od niego samego okazuje się tylko systematyczność, z jaką się powtarza. Z trzecim, czwartym pchnięciem powinien się już przyzwyczaić, tymczasem wydaje mu się, że każde kolejne rozerwie go na pół. Uświadamia sobie, że cały jest spięty, bo nadal próbuje wyszarpnąć z uścisku nogi, ręce, włosy, uciec spod napastującego ciała, nie dopuścić go do siebie, że to źle, bo przez to jest ciaśniejszy i tym samym dostarcza gwałcącemu większej przyjemności; rozluźnia się momentalnie, ale nie ma to już żadnego znaczenia - tamten wysuwa się z niego, plamiąc nasieniem pośladki i plecy.
Ciężar i dłoń we włosach znikają. Przytula czoło do bruku i mamrocze do siebie niezrozumiale, że nie było tak źle, nie było tak źle, wszystko w porządku, ale właśnie kiedy to mówi, pojmuje, że cierpienie okazało się tak dojmujące, ponieważ ktoś właśnie strzaskał w pył jego godność. Tę szczelnie unerwioną godność, której nie sprzedał ani nie oddał nikomu, kiedy wydawało się, że jest najgorzej, kiedy on nie miał co żreć, pies nie miał co żreć, nie było dachu nad głową, ani perspektyw na niedaleką zmianę takiego stanu rzeczy. A teraz nagle leży na środku ciemnej uliczki, pobity, zgwałcony, upaprany w cudzej spermie, choć ta noc nie miała różnić się od setek poprzednich zupełnie niczym.
Stara się podnieść z tej nieznośnie upokarzającej pozycji, ale nadal jest trzymany. Tym razem nie rozumie. Dopiero, kiedy przygniata go kolejne, trochę lżejsze ciało, dociera do niego, że to nie koniec przykrości. Że wezmą go wszyscy trzej.
Znów wpada w popłoch, tym razem o jeszcze większej sile, choć nie ma pojęcia, skąd ją jeszcze z siebie bierze. Szarpie się jak opętany, próbuje się podnieść i jednocześnie bić, w końcu udaje mu się wyrżnąć głową w cudzą i już, już wyślizguje się z uścisku, do połowy wyczołguje spod tłamszącego ciężaru, kiedy drogę zastępuje mu para wojskowych butów. Podnosi wzrok. Ten wysoki, jasnooki.
- Mały skurwiel. - Déjà vu, przynajmniej do momentu, w którym fastfoodowy oddech nie okazuje się teraz na tyle przytomny, by nie roztkliwiać się nad otrzymanymi obrażeniami. Ściąga go z powrotem pod siebie za materiał bluzy, po czym chwyta włosy i w celu ujarzmienia tej szamotaniny uderza jego głową o bruk. Nawet nie zdąża pomyśleć, że oto pękła mu czaszka. Traci przytomność.
*
- Masz kurwa szczęście. Żyje.
- Obaj wiemy, że martwego też byś przeleciał. Przestań się roztkliwiać i zabieraj się do roboty, bo stary już przysnął na krawężniku.
- Nie - mówi Kyle, a może tylko wydaje mu się, że to robi, bo żaden z tamtych nie reaguje na tę mierną próbę protestu. Wysoki nadal go głaszcze, jednocześnie jednak rozchylając nogi i wchodząc w niego. Dopiero zauważa, że zmienił pozycję, że leży na plecach, a facetowi z cuchnącym oddechem jego nieprzytomność bynajmniej nie przeszkodziła w wytrysku, oblepiającym teraz i uda. I wszystko znowu się powtarza, sztywny członek rozrywa od wewnątrz, a on nawet sprzeciwiać się już nie umie, tylko podryguje komicznie w rytm kolejnych pchnięć, wpatrzony w te stalowoszare oczy. I oto pojmuje, czym jest ten wyraz, który widział, kiedy jeszcze spodnie miał na swoim miejscu, a który tak go odstręcza: obrzydliwą mieszanką litości, współczucia oraz wyrzutów sumienia. Wprawia go w furię, zaciska w pięść zesztywniałe palce, uderza, ale cios jest śmiesznie słaby, ledwie łaskocze tamtego po wardze, Kyle zaciska więc rękę na jego kurtce, próbuje odepchnąć, co kończy się jedynie żałosnym szarpnięciem. To okazuje się najgorsze: poniżany i gwałcony nie ma w sobie wystarczająco wiele energii do walki, nie potrafi jasno wyrazić swojego sprzeciwu i odniesiony uszczerbek na zdrowiu nie może być żadnym wytłumaczeniem, przybija tym gwóźdź do trumny swojej dumy. Nie umie nawet czerpać satysfakcji z faktu, że agresor ma problemy z dojściem; że nie chce mu dłużej patrzeć w oczy i chowa twarz w jego włosy; że dodatkowo stymuluje się ich zapachem, dotykiem jego torsu, męskości, pośladków i że nie daje to żadnego skutku. Jest bardzo bliski poddania się.
Ale wtedy padają te słowa.
- Popatrz, popatrz, chyba mu się spodobałeś, nawet się nie szarpie.
Nie. Nie podoba mi się.
Wszystko przyspiesza.
- Zepsułeś nastrój, mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny.
Chłód metalowej rękojeści noża, zniknięcie ciała nad nim, a potem pojawienie się innego. Charakterystyczny dźwięk psich pazurów chroboczących w biegu o jezdnię. Fastfoodowy oddech. Ułamek sekundy na zarejestrowanie po raz pierwszy końskiej twarzy otoczonej brudnymi, długimi włosami. A potem wbicie ostrza w całości w tętnicę szyjną i wyciągnięcie go z wprawą zawodowego mordercy, chociaż zabija po raz pierwszy. Warknięcie psa, krzyki ludzi, tryśnięcie krwi, ciężar trupa.
Kyle oddycha ciężko, chrypliwie i nie rozumie, jakim sposobem pozostali dwaj dają mu jeszcze to prawo. Opiera dłonie po bokach martwego, z jednej strony czuje coś twardego, stara się go zepchnąć, bezskutecznie. Odchyla głowę w tył, widzi owczarka niemieckiego wgryzionego w krocze pijanego, obok ten wysoki. Broń. Celuje w psa. Ponownie przesuwa opuszkami palców w miejscu, w którym wyczuł zgrubienie. Pistolet. Wyciąga, odbezpiecza instynktownie, bo i tego nie robił nigdy wcześniej. Wymierza, dłoń mu drży, strzela. Mężczyzna chwieje się, chwyta za ramię, odwraca się, rejestruje martwego kolegę. Kopie Bękarta, zgarnia nietrzeźwego i już ich nie ma.
Tak po prostu.
*
Krew
cudza miesza się z jego i cały ich ból dźwiga na barkach Kyle, tamtego
przecież już boleć nie może, skoro nie żyje. Zupełnie jak gdyby
wypluwając z siebie posokę i ostatni dech zamknął męki, których nawet
nie zdążył poczuć, w osoczu, oblepiającym szyję i tors Kanadyjczyka
niczym makabryczny szal. Nie przechodzi mu przez myśl, żeby pociągnąć
zamek bluzy po sam podbródek, by choć w minimalnym stopniu zakryć dowody
zbrodni: właśnie tę zabarwioną skórę i czarny, podarty podkoszulek.
Zresztą najpewniej nie umiałby tego zrobić, na zapięcie spodni wpadł,
ale palce są zbyt zesztywniałe, nie umieją podołać rozporkowi, ściska
więc kurczowo materiał przy biodrze, z apatyczną obojętnością przyjmując
raz po raz zsuwający się ze zmaltretowanych pośladków jeans. Kiedy robi
kolejny krok, ubranie znowu buntuje się przeciw niemu, pochyla się, by
je skorygować i wtedy wreszcie przychodzi to, o co modlił się przez
wszystkie dziesięć metrów, jakie dotąd zdołał przejść. Mdłości kumulują
się w przełyku, po czym bryzgają na chodnik, plamiąc go ubogą mozaiką z
resztek jedzenia. Niedbale przeciera usta wierzchem dłoni, ręka nagle
robi się lżejsza, ciche mlaśnięcie informuje go, że coś wpadło w
wymioty. Długo wpatruje się w ciemny prostokąt, nim dociera do niego, że
jest skradzionym portfelem.
Charkotliwy śmiech, niepokojący, niemal histeryczny, przerywany kaszlem czas jeszcze jakiś wybrzmiewa w pustej uliczce.
*
Dwa dni później burza naznacza Kyle'a Bodswortha umiejętnością dawania zapomnienia, którego sam nie otrzyma nigdy.
Komentarze
Prześlij komentarz